top of page

Mirosław Karwat "HUNWEJBINI BIBLIOMETRYCZNEJ „REWOLUCJI”

Mirosław Karwat

HUNWEJBINI BIBLIOMETRYCZNEJ „REWOLUCJI”


Imperium Bibliometrii atakuje. Chowaj się kto może… albo miej godność i daj odprawę harcownikom.

1. Komercyjno-biurokratyczna patopunktoza


Deformacje polityki naukowej i samej nauki powszechnie określane jako punktoza, parametroza, grantoza są rezultatem i wyrazem wulgarnie kramarskiego rozumienia użyteczności, opłacalności, ekonomiczności wydatków na naukę.


Autonomiczna wartość poznania – zwłaszcza w sferze teorii, refleksji intelektualnej (inaczej niż w sferze pomiaru, obliczeń, aplikacji) – jest i niewymierna, i niewygodna. Liczą się tylko efekty, „konkrety” uznane za praktyczne, te zaś muszą podlegać takim samym kryteriom oceny i kontroli jak produkcja towarów, sfera usług i sprzedaży. Nie to jest ważne, co odkryliśmy, zrozumieliśmy samo w sobie, lecz to, co udało się sprzedać, ile z tego można wycisnąć. Nieważne, co jest w środku, liczy się opakowanie i miejsce transakcji, ekspozycji, konsumpcji.

Wyrazem tego jest m.in. system punktowej oceny publikacji w czasopismach akademickich lub pseudoakademickich. O uznaniu i docenieniu dzieł decyduje rozdzielnik ministerialny, ex officio. „Wartość” publikacji ocenia się według „urzędowego cennika”, a nie na podstawie oceny eksperckiej i z uwzględnieniem filtrów merytorycznej opinii samego środowiska – znawców problematyki. O ocenie decyduje w istocie nie co (treść, temat, poznawcza ważność problematyki; mogą to być marginalia i ciekawostki, jeśli są modne) i jak (merytoryczna jakość, oryginalność, wyrafinowanie) tekstów, ile gdzie. Choć oczywiście wmawia się uczestnikom wymuszonego biegu po punkty, że miejsca wskazane na liście jako Himalaje Nauki są gwarancją i poświadczeniem rewelacji. I wielu z nich tę bańkę mydlaną połyka w upojeniu. Publikacje stają się żetonem w wyścigu o skok w rankingach, zamiast być nośnikiem świeżych pomysłów, przewartościowań, formą dyskusji naukowej.

To uniwersalna tendencja turbokapitalizmu, sprzężona z pasożytniczym zarabianiem na cudzej pracy. I w nauce nie jest inaczej: królową nauk nie jest już ani filozofia, ani logika, ani nawet matematyka, lecz „bibliometria”. I jej wskaźniki są dzisiaj BIBLIĄ. Kapłanem bibliometrii może zostać nawet (a może przede wszystkim) ktoś, kto sam niczego nie odkrył i niczego już nie bada, poza tym, że bada, kto bada i ile ma tego badania na koncie. Z tej bibliometrii robi się już habilitacje i profesury.


Bibliotekarze i pracownicy dawnej Informacji Naukowej nie uważali siebie za arcykapłanów nauki. Bibliometrycy już tak. Są oni jak magazynier, który czuje się tak, jak gdyby to on wyprodukował młotki i wiertarki, które przechowuje i udostępnia, jak gdyby to od jego przegródek na półkach zależała wartość sprzętów.


2. Bibliometryczny fetyszyzm


Niektóry młodzi pracownicy nauki, debiutanci w nauce (ale i niektórzy starsi), którzy kupili te wskaźnikowe aksjomaty bez dystansu, myślą i działają jak fetyszyści. Dla nich ta punktacja i nobilitacja wysokimi indeksami cytowań w bazie Scopus (ciekawe, że inne wskaźniki rezonansu publikacji, funkcjonowania ich w obiegu z maniakalnym uporem ignorują) to wartość sama w sobie, a teraz okazuje się, że dla wielu to wręcz sens życia, wyznacznik tożsamości i rodzaj szlachectwa.


Nie rozumieją, że miernik, który staje się wartością samoistną, celem samym w sobie, niczego już nie mierzy. Przestają rozumieć, że kumulacja (tudzież weryfikacja) wiedzy nie polega na tym samym, co zgromadzenie punktów na koncie w sieci Carrefour czy Orlenu i zamiana punktów na fanty (tutaj: na stopnie naukowe i stanowiska). Mylą asertywność w autopromocji z uzdolnieniami poznawczymi. Nie odróżniają grafomanii od kreatywności i oryginalności. A niektórzy popadli w indeksomanię: z nerwicowym natręctwem liczą i liczą – u siebie i u innych. Są oni – trafnie to porównał jeden z moich kolegów – jak facet, który, gdy dostał młotek, to wszędzie szuka gwoździa.

Fetyszyści bibliometrii wmówili sobie (bo wiara w to jest to dla nich wygodna, poprawia im samopoczucie), że mają tyle punktów i tak wysokie „indeksy” dlatego, ponieważ są tacy świetni. Udają nieświadomość, że mają tyle punktów, ponieważ taki cennik ustala ministerstwo odpowiednio do swoich preferencji i strategicznych zamiarów. Prawda jest taka – trzeba jej spojrzeć w oczy, koledzy Upojeni Biurokratycznymi Wskaźnikami – że wasza atrakcyjność (m.in. przy zatrudnieniu) nie jest spowodowana waszą sławą naukową, podziwem dla waszej wyjątkowości, lecz waszym kapitałem punktów – podobnie jak dawniej atrakcyjność panny „z dobrego domu” nie wynikała z jej urody, sex appealu czy walorów charakteru, ale z wysokości posagu. Ale pannie na wydaniu zwykle nie przewracało się w głowie, nie poczuła się nagle Afrodytą i Ateną zarazem wskutek zamążpójścia.


Tym chętniej wmówili sobie, że ten kapitał „bycia w wielkim świecie” (czytaj: w bazie Scopus, w wirtualnym światku indeksów cytowań) i ministerialnych punktów to dowód i certyfikat zwalającej z nóg ważności i wartości tego, co badają i publikują. „Mam to na papierze, jaki jestem wybitny, twórczy, produktywny. I gardzę tymi z gorszymi papierami.” Długo to potrwa, ale przekonacie się w końcu, iż żadne wykresy ani dekrety odgórne nie uczynią was koryfeuszami nauki.


3. Rodak z księżyca


Czynnikiem, który w Polsce tę epidemię nasila, jest kompleks zaścianka, peryferyjności i sen o „światowości”.


Jednak peryferyjność nie polega jedynie na zaściankowości, na zamknięciu się w swoich opłotkach bez kontaktu ze światem, bez otwarcia na nowe prądy. Inną jego formą (przejawem i potwierdzeniem cywilizacyjnego zapóźnienia i marginalizacji) jest syndrom papugi, parweniuszowskie poczucie bycia gorszym, o ile nie awansuję do „Wielkiego Świata”. Objaw tej choroby to rozpaczliwa ambicja, abym ja – z Wołomina, z Pcimia, Koziej Wólki – poczuł się światowcem. A poczuję się, jeśli debiutuję i startuję tam, a nie tu, jeśli tam za górami, za lasami dopuszczą mnie do swego kręgu znakomitości, jeśli dla rodaków jestem niemal obcokrajowcem.


Parametryczno-rankingowi fetyszyści nie rozumieją, że ta klientelistyczna postawa i pozycja utwierdza ich peryferyjność. Rodakom nie imponują swoją rzekomą światowością czy egzotycznością, raczej śmieszą tym pozerstwem (jak ktoś, kto chodzi po mieście w markowym płaszczu lub swetrze z metką na wierzchu), a ci, do których aspirują nadgorliwym imitacjonizmem, nie nabierają respektu dla swoich klonów.

Znam już wielu młodszych kolegów, którzy ze studiami zagranicznymi, zagranicznym doktoratem lub naukową komiwojażerką obnoszą się jak z klejnotem szlachectwa. W swoim poczuciu światowości ani nie znają intelektualnej i ściśle naukowej tradycji własnej ojczyzny, ani nie są jej ciekawi. Za marnotrawstwo lub niepowodzenie uznają publikację w języku ojczystym, w krajowym wydawnictwie. Ale to im nie przeszkadza wylądować w roli spadochroniarzy już tu, na miejscu, i stąd kierować tęskny wzrok wyłącznie w stronę dawnego wypadu.


Ich „umiędzynarodowienie” tak dziwnie się objawia, że zachowują się nie jak rodacy, którzy liznęli świata lub nawet odnieśli tam sukces, lecz jak skwaszeni (faktem pozostania na tym obrzeżu) rezydenci Prawdziwej Nauki Stamtąd. Wprawdzie nikt ich stamtąd nie wysyłał w roli misjonarzy, emisariuszy czy korpusu pacyfikacyjnego, ale tak się zachowują, jak gdyby występowali w imieniu „światowej nauki”. Bo przecież Polska to nie świat – światem jest to, co na zewnątrz; to, co w Polsce powstaje (nawet jeśli z niej wtórnie idzie w świat) z założenia nie jest „światowe”, światowe jest tylko to, co zewnętrzne, ewentualnie to, co świeci światłem odbitym tego „świata”.


Na pociechę mają lekceważenie dla „krajowców” (poręczny koncept-epitet „nauka równoległa”), ale to i tak nie ukoi ich frustracji z tego powodu, że jednak są Tu, a nie Tam. Czyżby nie okazali się na tyle lepsi od „tamtejszych”, by do nich dołączyć lub ich zastąpić?


To zjawisko też stare i znane: Na plantacji bawełny Mulat nie może przeboleć, że nie jest biały jak tatuś-właściciel, ale w roli poganiacza pokaże tym Murzynom, że jest od nich lepszy.

Może zbyt abstrakcyjnie o tym mowa? Podaję przykład konkretny:


Na posiedzeniu Rady Wydziału pewna koleżanka (jak się okazuje, aktywistka tzw. Warszawskiej Bibliometrii), która uczestniczyła w komisyjnych pracach nad punktacją dla czasopism naukowych, została zapytana o powody lub uzasadnienie dziwolągów tej punktacji (np. tego, że jakieś nikomu nieznane, egzotyczne czasopismo ze Sri Lanki jest wielokrotnie wyżej punktowane niż którekolwiek akademickie pismo z Polski). Odpowiedziała szczerze, a bez żadnego zakłopotania, iż właściwie to nie zna polskich czasopism, bo wyspecjalizowana jest w tych zagranicznych. I nie spłonęła przy tym rumieńcem. Nie przyszło jej do głowy, jaka to bezczelność i naruszenie etyki zawodowej naukowca, gdy ktoś czuje się upoważniony do kategorycznej i arbitralnej oceny przedmiotu własnej nieznajomości rzeczy. Nie zdążyła w dotychczasowym swym rozwoju-podboju przyswoić sobie takiej elementarnej zasady etyki akademickiej, żeby wypowiadać się i współdecydować o ocenach w dziedzinie i w granicach swojej kompetencji.

Otóż wg takiej „logiki” i takiejże etyki można jednym epitetem orzekać „nic nie warte” o książkach lub artykułach, których się nie przeczytało lub nie zrozumiało. Co właśnie ma miejsce w kolejnych komentarzach i okrzykach „Warszawskiej Bibliometrii”.

Jakby dla równowagi (taka autodemaskacja to jednak rzecz kłopotliwa) wspomniana koleżanka podzieliła się z zebranymi „krajowcami” taktowną autoreklamą, że nauki to ona pobierała w Oxfordzie i to tam poznała prawdziwą naukę oraz wybitne indywidualności. Konkluzja czytelna dla słuchaczy tej przemowy. Pięknie spotkały się ze sobą infantylizm z niesmakiem.


Powiedzmy jasno: niektórym osobom powołanym (w trybie nominacji) przez Rektora UW w skład Rady Dyscypliny przewróciło się w głowie. Z jednej strony, pycha rozpiera, że są „lepsi” od kolegów, w tym znacznie starszych wiekiem, stażem i pozycją naukową, z punktu widzenia kryteriów bibliometryczno-parametrycznych. Z drugiej strony, przebija kompleks i irytacja z powodu własnej świadomości, że w wyborach do tejże Rady nie uzyskaliby uznania – z powodu nierozpoznawalności w środowisku albo opinii, że ich dorobek nie predestynuje ich jeszcze do oceniania innych, ustanawiania standardów. I tę przykrą (pod)świadomość odreagowują agresywnym atakiem na całe otoczenie, myśląc, że do Rady zostali powołani po to, aby z niej i ze środowiska wyrzucić kolegów uosabiających inny styl pracy naukowej, inną drogę do uznania.


4. „Nowe standardy” krytyki „naukowej”


W tej sytuacji i atmosferze chyba nie jest zaskakujący styl odpowiedzi na jakąkolwiek krytykę wskaźnikowego fetyszyzmu i biurokratycznej uniformizacji wzorów uprawiania nauki. Sofistyka, erystyka, demagogia są jak zwykle poręczne.

Artykuł (wspólny - T. Klementewicz, M. Karwat) krytyczny wobec jednostronności projektu szkoły doktorskiej zatytułowaliśmy SZKOŁA JANCZARÓW ULTRAEMPIRYZMU. W chwili, gdy się ukazał, można było pomyśleć, że to jednak retoryczna przesada, gdyby nie to, że nożyce się odezwały natychmiast, w stylu janczarskim właśnie. Ruszył do pogromu Janczar Nożycoręki – pan dr hab. Maciej Górecki. Jak się okazało, lider inicjatywy – ofensywy pod nazwą „Warszawska Bibliometria”.


Oto próbka jego subtelnego, akademickiego stylu polemiki, zamieszczonej w ramach facebookowego postu pod tym właśnie sztandarem:


NA ROZDROŻACH "NAUKI RÓWNOLEGŁEJ": KLEMENTEWICZ I KARWAT W ROZKROKU

STALINOWSKO-TROCKISTOWSKIM


Punkt wyjścia do repliki to oczywiście „podliczenie” naszej dwójki – z indeksu H w Scopusie i tylko, aby wiadomo było, że ci dwaj to jacyś outsiderzy. Za przedmiot ostrzału MG wybrał taki oto fragment:


Czy pisanie przyczynków do czasopism zamiast monografii może sprzyjać zajęciu znaczącej pozycji w świecie obcym językowo i częściowo kulturowo? Zachodzi tu prawidłowość, że im węższy zakresowo przedmiot badań, a nieraz tylko przedmiocik, tym więcej bezwartościowych artykułów, a nawet książek można wyprodukować. Odpowiedź negatywna na powyższe pytanie prowadzi do praktycznej konkluzji, że przede wszystkim należy wspierać dostęp wybitnych monografii polskich uczonych na globalny rynek. W tym celu konieczne jest finansowe wsparcie dobrych, tym samym kosztownych, tłumaczeń, a następnie ich publikacja w odpowiednich wydawnictwach.


Komentarz Pana Doktora Habilitowanego:


Ach, czego tu nie ma, jakie wnikliwe obserwacje i sformułowania, np. "im węziej, tym mniej wartościowo", "jeśli w czasopismach, to tylko przyczynki" czy, perła nad perłami, "dostęp wybitnych monografii polskich uczonych na globalny rynek".

To marna forma erystyki. Nie stwierdziliśmy, że każdy artykuł w czasopiśmie może (musi) być tylko przyczynkiem, a nie np. ważnym tekstem programowym lub mini-rozprawą, syntezą problemu naukowego. Mowa jest tylko o tym, że przyczynki i raporty z badań (nawet same w sobie cenne) nie zastąpią rozpraw i monografii. I nie suma artykułów po drodze tworzy w naukach społecznych nową jakość, lecz prowokacje intelektualne, przewartościowania (w tym autorewizje), debaty, polemiki, autorskie lub zespołowe syntezy. Ironia MG w sprawie „eksportu” monografii nie dziwi, skoro jego – naukowca, który przez kilkanaście lat nie napisał ani jednej książki – to nie dotyczy.


Zastanawia nas jednak pewna fundamentalna kwestia. Wszyscy wiemy, że Klementewicz i Karwat to marksiści. To się tak na marginesie chwali, bo przynajmniej inspiracje mieli ambitne, nawet jeśli na etapie własnej twórczości niewiele z tego wyszło.


No, załatwił nas jednym strzałem. Z procy. Zapewne poszerzył swoją specjalizację o pogłębione karwatoznawstwo i studia clementeviciana. Ten uczony chyba nie uważał na zajęciach jako student i nie przeczytał Kodeksu Etyki Pracownika Naukowego, skoro nie wie, że opinie o marności cudzych dzieł muszą mieć postać merytorycznej polemiki, recenzji, a nie gołosłownych „podsumowań”, machnięcia ręką czy obsikania. I w ogóle – w dyskusji naukowej dopuszczalne jest podważanie poglądów, natomiast dezawuowanie a priori dorobku i atak personalny (w stylu: „miernota”, autor „badziewia” itp.) nie jest żadną krytyką naukową, lecz zwykłym chamstwem, a przy okazji dowodem własnej merytorycznej bezradności. Wygląda na to, że Maciej Górecki jest tu zdolnym uczniem z całkiem innej szkoły – Ryszarda Skarzyńskiego. Ale tylko marnym naśladowcą, to już nie jest oryginalne. Przy okazji zauważmy: widać tu różnicę pokoleń. Ryszard Skarzyński, człowiek już starej daty, ulżył swojej osobistej obsesji opasłą książką, Maciej Górecki używa sobie drobnicą w kolejnych odcinkach. Mieliśmy atak dobermana, wytrzymamy i ratlerka.

Najbardziej uderza jednak to, że nasi "naukowcy równolegli" stanęli właśnie przed tym samym dylematem, przed którym jakieś 100 lat temu stanęli twórcy Związku Radzieckiego. Ogólny ogląd tekstu dwóch Panów K. sugeruje, że inspirują się oni raczej Stalinem i interesuje ich "budowanie równoległości w jednym kraju". Ale ostatnie zdanie załączonego fragmentu wskazuje jednak, że będzie jakaś trockistowskiej proweniencji "równoległa rewolucja permanentna" i "eksport równoległości". Tylko czy znajdą się do tego "odpowiednie wydawnictwa"? Czy nie zniszczą ich "wiadome siły"?


A to już prawdziwy kwiatek. Na jakiej podstawie insynuuje, że chcemy zamknięcia się przed światem w swojskim ogródku, a jednak wciskać światu swoje produkty odosobnienia? Dalej: Skoro marksiści (teraz okazuje się, że to jednak epitet, a nie pochwała niespełnionej ambicji), to oczywiście stalinowcy. I trockiści zarazem. MG nawet nie zauważył, jak ładnie ta jego „dialektyczna” zbitka (stalinowcy-trockiści) nawiązuje do stalinowskiej kwalifikacji „agent syjonistyczno-trockistowsko-imperialistyczny”. Idealnie powiela wzór, który przywołał szyderczo.


Byłoby to śmieszne, gdyby nie zajeżdżało fetorkiem Żdanowa lub hunwejbina. Grunt to etykietka. I porównanie równoznaczne z werdyktem.


W innej polemice, już nie z nami, Maciej Górecki sięga po argument ad nominem, kabaretowy chwyt nomen omen, dworując sobie z nazwiska profesora – Polak. Zaiste, to popis intelektualnej finezji.


Kolejny przykład sofistyczno-erystycznej „finezji” to niezdarna próba odwrócenia kota ogonem w replice na wywód o wulgarnym utylitaryzmie w moim artykule Formalizm i snobizm w nauce.


Ja napisałem o kramarskich kryteriach oceny pracy naukowej i wulgarnie utylitarnych motywacjach naukowców, którzy to akceptują, uprawiając żenujący minimalizm (artykulik we dwóch, trzech – byle w Scopusie - to lepszy biznes niż długo powstająca i niżej „wyceniona” książka) i wybierając taką problematykę (nawet banalną, powielaną lub koniunkturalną) potencjalnych publikacji lub grantów, o jakiej zakładają, że „ktoś to kupi”, a rezygnując z tego, co jest dla nich samych ciekawe, co byłoby nowatorskie, lecz przynajmniej początkowo narażone na zlekceważenie i niezrozumienie.

W odpowiedzi Maciej Górecki „podliczył” moje dydaktyczne obciążenia w okresie wiadomego „boomu edukacyjnego” - z „oczywistą konkluzją”: chałturnik, który teraz śmie moralizować. Strzał kulą w płot. Właśnie w tym okresie intensywnego „dorabiania” powstawały – tym większym kosztem własnym – liczne moje książki i pracochłonne artykuły, same w sobie nieopłacalne z punktu widzenia kramarskich kalkulacji. A mogły powstać m.in. dlatego, że w rezultacie tego dorabiania stać mnie było na kupno potrzebnych książek.


Bibliometrysta-ekstremista może się pysznić swoim „ekonomicznym” podejściem, ale nikogo nie nabierze na to, że dzisiejszy „kurs przeliczeniowy” jego publikacji niedużego kalibru ostanie się po latach.


4. Specjalność: tropiciel


Nie dziwi jednak taka „subtelność” jego polemik, a raczej małostkowego podgryzania. Pasuje do emploi i wizerunku Macieja Góreckiego, o jaki sam usilnie się postarał. Od pewnego już czasu ten kolega, który poczuł się politologiem (przedtem nienatrętnie to eksponował) i w tej roli nawet zaszczyca środowisko członkostwem w Radzie Dyscypliny, zachowuje się tak, jak gdyby chciał okazać się jedynym politologiem godnym tego miana. Zasłynął już – jak wieść niesie - donosem skierowanym do Rektora UW (na „miernych” politologów z WNPiSM), potem donosem (tym sam się pochwalił na FB) do Prezesa PAN na członków Komitetu Nauk Politycznych, których dorobek też wycenił jako – tu błyskotliwa metafora – „bliski próżni doskonałej”. Nie zastanowił się nad tym, czy jego własny dorobeczek, tak wysoko punktowany, nie jest przypadkiem – o czym dalej – balonem nadmuchanym ponad pojemność. Korespondencja z Prezesem PAN zawiera element typowy dla rasowego lizusa-donosiciela (zwraca się do Prezesa Akademii, „którego wszyscy lubimy i szanujemy”) i zgodnie z poetyką gatunku kończy się sugestią, by odpuścić sobie powoływanie takich ciał (jak KNP) jako towarzystwa nieuków.

To jeszcze nie rozładowało paraseksualnego napięcia w Panu Doktorze Habilitowanym, bo zajął się też podliczaniem Zarządu Głównego PTNP, po czym jeszcze śmiało zarzucił sieci na CEPSA. I w każdym z tych gremiów wytropił i palcem pokazał osobników nienadążających za standardem cytowalności, ugrantowienia, uświatowienia itd. Zabrakło mu tylko takiego rozmachu, jakim wykazał się Ryszard Skarzyński, gdy zagrzmiał, że państwa polskiego nie stać na utrzymywanie tak marnych uniwersytetów i należałoby je zlikwidować.


Teraz zabrał się jeszcze do wypromowanych doktorów i doktorantów osób, które chciałby „pogonić”. Wzoruje się na dawnych pogromcach, ludziach solidnej roboty, którzy wycinali w pień aż po wnuki.


Obsesyjna demaskatorsko-lustracyjna ofensywa pana Macieja przypomina taką oto scenkę rodzajową: Po ulicy biega – z obłędem w oczach – dryblas z miarką. Chwalipięta, krzyczy co chwilę Ja mam metr dziewięćdziesiąt! Podbiega do każdego, kto mu się nawinie po drodze, mierzy wzrost i wyzywa go od kurdupli. Śmieje się ze wszystkich, a nie widzi, że sam jest w tym śmieszny. Może raczej żałosny, bo widać, że czegoś mu brak – chyba powszechnego podziwu i respektu.

Normalną reakcją na uzyskanie habilitacji jest zwykle poczucie ulgi (napięcie rozładowane, odblokowane poczucie własnej wartości) i pójście za ciosem w ambicjach i dokonaniach naukowych – start z nowymi pomysłami, poszerzenie swojego spektrum, by nie uchodzić tylko za stacjonarną pogłębiarkę. Ogólnie rzecz biorąc – wyżycie się w twórczości naukowej. I o tyle we współzawodnictwie z innymi – zobaczmy, kto jest lepszy w jakości pracy, ale w dziedzinie, problematyce porównywalnej. Zdarza się jednak – i to nierzadko – że woda sodowa uderza do głowy (od dziś jestem Wielki, a inni mizerni) albo, że ktoś kąsa świat cały – z zawodu, że nikt nie zauważył jego Wejścia Smoka i jego wyjątkowości. To chyba ten przypadek.


Coraz większy „analityczny” rozmach Macieja Góreckiego (wkrótce pewnie, z rozpędu, zlustruje bibliometrycznie nieżyjące „fałszywe autorytety”) coraz wyraźniej wskazuje, że ten pan minął się z powołaniem. Nie w swoich artykułach wykazuje najgłębszą dociekliwość, lecz w grzebaniu w „bibliometrii kolegów”. Nie w badaniach najlepiej się wyżywa, lecz w sporządzaniu „listy naukowców równoległych” – a żarliwość w tym dziele przypomina legendarne listy „agentów” oraz pęczniejące listy „kryptożydów” Leszka Bubla. Uwidocznił się talent z pogranicza tropiciela-donosiciela (dawniej nazywanego szpiclem) i „analityka wywiadu”. Może czas zmienić zawód i miejsce pracy?


5. Wzór osobowy hunwejbina

Od stuleci powtarza się schemat zastosowania w polityce siły uderzeniowej rekrutowanej z atakowanego środowiska. To najlepszy sposób kolonizacji lub pacyfikacji. Najbardziej znany, klasyczny: janczarzy, czyli tzw. poturczeńcy. Dzieciaki (serbskie, bułgarskie, greckie, rumuńskie) wyrwane z własnej rodziny i ojczyzny, wynarodowione, okradzione ze swojej tożsamości, a za to nauczone w praniu mózgu pogardy dla swoich współplemieńców, przez to wyobcowane i więź odczuwające wyłącznie z władcą, jako niezawodna formacja do zadań bardzo specjalnych. Wiadomo, jakich. Późniejszy – z epoki maoistowskiej: hunwejbini, czyli „czerwonogwardziści” za całą mądrość i wiarę wyposażeni w czerwoną książeczkę Mao, w fanatyzm i poczucie dziejowej misji, w wyobrażenie o swojej roli jako tych, od których rozpoczyna się Historia, Nowa Epoka – na zgliszczach lub pozostałościach tego śmietnika, który mają uprzątnąć. Za nic mają osiągnięcia i poglądy rodziców, kompetencje nauczycieli. Zaszczytem i tytułem do chwały jest dla nich demaskowanie krewnych, sąsiadów, nauczycieli – jako wrogów ludu, rewizjonistów, reakcjonistów, agentów imperializmu (Paszka Morozow rozmnożony w hurtowni). Z rewolucyjną rozkoszą odwracają role: teraz to oni przepytają nauczycieli, uczonych, artystów, czy nadążają za Zmianą, rozliczą z ich grzechów. Zanim zdążą się czegoś nauczyć lub oblać egzamin, już egzaminują starszych. Starsi są przeżytkiem, My jesteśmy przyszłością. My – czyści, nieskażeni, od początku tacy jak trzeba – jesteśmy solą ziemi i sędziami.


Hunwejbin jest bardzo użyteczny dla rządzących, zarządzających w roli psa myśliwskiego. Jego zadanie: wyniuchać, wytropić, dopaść, wskazać. Albo i zagryźć. Podczas tropienia lub pościgu ujada. A kiedy zamelduje wykonanie zadania, jest dumny i merda ogonkiem.

Ten mechanizm występuje nie tylko w despocjach i dyktaturach. Nie pogardzi nim też technokratyczna lub neoliberalna inżynieria społeczna.


Hunwejbin Rewolucji Bibliometrycznej to – na pierwszy rzut oka – ktoś inny. Nie jest naiwnym, zaczadzonym fanatykiem jakiejkolwiek idei i nie działa na rozkaz, na skinienie Wodza czy formalnego patrona. Jest raczej ochotnikiem, kandydatem na najemnika (sprzątnę dla Was ten śmietnik – w zamian za mój awans, karierę, uprzywilejowany status). Oferuje – na rynku politycznym – usługi zastraszacza, wykrywacza, donosiciela i usługę szczucia. Jego zawziętość (nie ma nic bardziej namiętnego niż wściekły, zniecierpliwiony karierowicz) można pomylić z ideowością, żarliwością, ale to tylko temperatura zawiści i zachłanności zmieszanej z cwaną kalkulacją, komu opłaca się przyłożyć, by zostać nagrodzonym, protegowanym. Tak czy inaczej to także wygodne narzędzie czystek, obezwładniania takiego czy innego środowiska przez wykorzystanie jego wewnętrznych konfliktów i posłużenie się frustratami-rozrabiakami.

Powiadają pedagodzy: nie daje się dziecku zapałek, a małpie brzytwy. Ale to zalecenie ignorowane w praktyce polityków lub krótkowzrocznych zarządców takiej czy innej instytucji.

6. Internetowa bojówka – szczujnia


Poligonem dla bojowych szarż Macieja G. jest ciąg postów na jego profilu FB pod hasłem Warszawska Bibliometria. Znalazł tu grupkę adherentów, entuzjastów, podobnie jak on spragnionych zasłużenia na Panteon „demaskatorskim” i dekapitacyjnym zapałem. Wzajemnie zagrzewają siebie do boju i zachęcają nowych ochotników, by przystąpili do akcji „wskaż palcem, uzupełnij listę”. Może dlatego odzew jest nieduży, że nie mogą zapewnić punktów na powitanie?


Zasada przewodnia tej wspólnoty – tyle, że tym razem uzbrojonej we wskaźniki na poparcie inwektyw i etykietek - jest stara jak świat. Ekstremistom bibliometrii wydaje się, że sami stają się tym ważniejsi i pełni powagi, im „ważniejsze” osoby atakują, a ich dokonania – tak niesprawiedliwie niedoceniane w środowisku – tym cenniejsze, im bardziej uznane dzieła udało im się „przekreślać” swoimi fochami. Myślą – jak prymitywni myśliwi sprzed wieków – że ich masa i siła wzrasta o masę i siłę ubitego zwierza.

Hasło przewodnie tej grupki brzmi: wspólnie przegonimy "naukę równoległą" z polskich uniwersytetów, a opatrzone jest infantylnym refrenem „Pozdrawiamy serdecznie, lubcie nas, kochajcie nas i udostępniajcie”. W takim stylu, jak w kręgu nastolatków w okresie pobudzenia, uprawiana jest tutaj działalność misyjna. Samozwańcza (uzdrowiciele z własnego nadania), choć niewykluczone, że z jakimś solidnym zewnętrznym patronatem.


Agresywność w zawziętym dezawuowaniu badaczy (ich kompetencji i dzieł) o zasięgu lokalnym lub sporadycznie tylko pojawiających się na orbicie ponadlokalnej, jest u nich proporcjonalna do ignorancji. Przypominają w tym kołtuńską klientelę rozmaitych nagonek, akcji protestacyjnych (taką spod znaku haseł „Syjoniści do Syjamu!”), którzy podpisują petycję o treści: „Żądam zakazu spektaklu, filmu, którego nie oglądałem / książki, której nie czytałem, ponieważ zawiera szkodliwe treści”.


7. Śladem docentów marcowych


Nie bez powodu pojawia się tu skojarzenie z duszną atmosferą Marca 68.

Myliłby się ktoś, kto ten rytualny ekstremizm (bezpieczne opluwanie po kątach) uznałby tylko za niedojrzałość, erupcję frustracji itd. Nie będzie miał złudzeń, gdy przeczyta programowy artykuł, wręcz manifest Rewolucji Bibliometrycznej, opublikowany przez Macieja Góreckiego na łamach FORUM AKADEMICKIEGO, a zatytułowany Nauka równoległa. Tu autor najpierw ustawia sobie tych, których chciałby „przegonić” - w swoim stereotypie. Zabawne jest przy tym (hipokryzja), że wśród grzechów śmiertelnych tej „nauki równoległej” wymienia brak ambicji poznawczych, czystą opisowość oraz wtórność, naśladownictwo, ale ataki kieruje na tych badaczy, którzy wręcz przeciwnie, uosabiają eksplanacyjny, problemowy i heurystyczny model nauki.

Ten artykuł Góreckiego jest nie tylko Manifestem (deklaracją przekonań arbitralnych i roszczeń do komisarycznej „naprawy” nauki polskiej), ale i programem posunięć praktycznych.


Co w takim razie zrobić ze szkodliwą dla nas wszystkich „nauką równoległą”? Postuluję rozwiązania radykalne, choć nie opcję zerową. Nie jestem za tym, żeby „równoległych profesorów” ocenić nagle wg światowych standardów i pozwalniać z uniwersytetów. Konieczne jest jednak kompleksowe pozbawienie „naukowców równoległych” władzy w systemie nauki.

Ludzkie panisko. Humanitarny. Niech sobie dogorywają, niech doczłapią do emerytury. Trudno też byłoby pozbawić ich stopni i tytułów, bo to jednak wymagałoby zindywidualizowanych uzasadnień i formalnych podstaw. Ale można odebrać im uprawnienia

.

Po pierwsze, należy wprowadzić pewne minimalne wymogi dorobkowe dla promotorów doktoratów i przerwać tym samym proces „dziedziczenia niekompetencji”. Habilitacja czy profesura tytularna w dyscyplinach takich jak np. politologia czy socjologia nie świadczą bowiem automatycznie o niezbędnych kompetencjach. Po drugie, trzeba wprowadzić podobne wymogi dla recenzentów w przewodach habilitacyjnych i procedurach profesorskich. Po trzecie, należy wprowadzić analogiczne wymogi dla zasiadających w radach naukowych dyscyplin.


Wszystko jasne? Zostaną tylko przodownicy bibliometrii. Potrzeba tylko woli politycznej.

Nazwijmy rzeczy po imieniu. Co wyziera spoza tej zasłony dymnej (rzekomo przejrzyste kryteria-sprawdziany kompetencji)? Pragnienie zapewnienia sobie (fanatykom i kapłanom bibliometrii) monopolu – dzięki administracyjnej brzytwie. Koniec z taką dowolnością, żeby doktoranci swobodnie wybierali sobie promotorów, kierując się pasjami poznawczymi, osiągnięciami potencjalnych opiekunów, ich renomą w środowisku. Mogliby, niestety, wybierać nie bibliometrystów, o których nikt nie słyszał, ale tych niepunktowanych, „równoległych”. Trzeba ich odciąć od tak niepożądanego wyboru, a skazać na wybór jak z recepty Forda.

Po czwarte wreszcie, należy radykalnie zmniejszyć wpływ „naukowców równoległych” na wybór władz rektorskich, np. poprzez ważenie udziału przedstawicieli danej dyscypliny w kolegiach elektorskich przez jej poziom w relacji do nauki światowej.


Skąd takie pomysły – i do czego zmierzają?

Bibliometryczny „przodownik pracy” chciałby, aby jego wysoka pozycja w rankingu punktacji, indeksów cytowań i Członkostwa Wszędzie Gdzie się Da (rady, komitety, towarzystwa, zespoły doradcze) była automatycznie równoznaczna z najwyższą pozycją w hierarchii uznawanej (bo też nadal tu powstającej, nie w gabinetach i okólnikach ministerialnych) przez środowisko naukowe. A jeszcze lepiej, by ten kapitał parametryczny był tytułem do pierwszeństwa, nawet monopolu. Niestety, nie jest – i nie będzie, chyba, że „czynnik polityczny” butem narzuci wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Jak bardzo to boli takich „przodowników” i „pionierów”, widać po ich agresywności, bojówkarsko-donosicielskiej ofensywie.


Pomysł na turbodoładowanie kariery jest tu podobny jak w przypadku docentów marcowych (polityczna protekcja w nagrodę za zasługi w „oczyszczaniu” środowiska naukowego) – z tą tylko różnicą, iż biurokratyczne wskaźniki pozwalają upozorować „obiektywizm” czystki i z tą drugą, iż bojownicy bibliometrii są po bibliometrycznej, a jakże, habilitacji.

Skoro Górecki podlicza wszystkich dookoła – to podliczmy i jego.

8. Dossier giganta, geniusza nierozpoznanego

Jakiż to kapitał reprezentuje sobą ten kolega, który jest tak wymagający wobec kolegów? Czy wobec siebie jest równie wymagający?


Jego doktorat, obroniony w Dublinie (to pewnie pierwszy powód do zawrotu głowy) nie został opublikowany – ani tam, ani w Polsce. Co jest raczej rzadkością w sytuacji, gdy rozprawa jest wybitna. Z dysertacją tą nie ma możliwości zapoznać się tu na miejscu, w Warszawie.


Po doktoracie ani po habilitacji nie opublikował żadnej książki – i pewnie dlatego chce rozstawiać po kątach autorów nawet kilkunastu książek. Nie był w stanie? Nie, skądże, wytłumaczy nam pewnie, że to dziś się nie opłaca; nie za to łapie się punkty i uznanie w oczach Ministerstwa (mniejsza o uznanie i elementarną rozpoznawalność w środowisku). Indeks ma wysoki, punktów co niemiara, choć niewiele osób w środowisku słyszało o tym uczonym, zanim zaczął swoją krucjatę.

Wydruk jego publikacji z PBN pozostawia zasobnik toneru bez uszczerbku. W całym siedemnastoleciu od rozpoczęcia kariery naukowej powstało (polegajmy tu na PBN) 8 tekstów autorskich i 3 współautorskie. To wymowny wskaźnik „produktywności”, samodzielności i czego tam jeszcze. Znam wielu jego rówieśników, przy których dorobku mógłby się zawstydzić i zawahać, czy wystąpienie o habilitację to nie był falstart. Ale to oni są skromni, nie on – niewspółmiernie do swoich dokonań. Nie bardzo wiadomo, czym podyktowane były te szczególne względy okazane mu w przewodzie habilitacyjnym w czasie, gdy od innych kolegów w ramach osiągnięcia-cyklu wymaga się kilkunastu artykułów, a w całokształcie znacznie więcej - i kręci się nosem na „skąpy dorobek”.


W katalogu Biblioteki Narodowej jest obecny śladowo. Bo i dlaczego miałby tu występować, skoro tylko mieszka tu, a publikuje tylko tam. W życiu naukowym rodzimego środowiska politologów („politologia polska” – w cudzysłowie, z przekąsem – to w ustach tego światowca epitet satyryczny) - środowiska, które z takim rozmachem chce oceniać, podsumować i „przegonić”, praktycznie nie uczestniczy. W ciągu kilkunastu lat był obecny na kilku (!) konferencjach naukowych w kraju; zresztą, i zagranicznych, międzynarodowych ma na koncie też odrobinkę. Zadbał za to o kontakty i staże zagraniczne, udział w różnych gremiach daleko stąd skutkujące „wejściem” do odpowiednich redakcji. I z tego powodu myli asertywność z potencjałem naukowym.


9. Doktor na wyrost habilitowany


Podstawą do habilitacji było „osiągnięcie” w postaci 6 (6!) artykułów, z czego 3 we współautorstwie. Doprawdy, imponujący WKŁAD W NAUKĘ.

Jak zauważył jeden z recenzentów, starając się jednak zatrzeć złe wrażenie po tym spostrzeżeniu, jeden z tych „sześciu” tekstów to dwukrotnie niemal ten sam, tyle, że w dwóch wersjach językowych. Może więc to raczej 5 niż 6 artykułów? Nie znam drugiego takiego przypadku, by tak potężny „impact” został potraktowany poważnie w postępowaniu habilitacyjnym.


Osiągnięcie habilitacyjne nosi znamienny tytuł: O niektórych teoretycznych, empirycznych i metodologicznych aspektach badań nad zachowaniami wyborczymi.


Już sam w sobie tytuł tego rodzaju bywał (już na etapie Rady Wydziału) powodem do oddalenia wniosku o otwarcie przewodu albo życzliwej porady, by kandydat do stopnia przemyślał, czym właściwie chce się chwalić. To jest tytuł dla luźnej zbiorówki w konwencji „Wybrane problemy”, dla księgi jubileuszowej lub dla benefisowej publikacji weterana nauki w okresie przed utratą sił; lecz nie dla zestawu, który powinien być ekwiwalentem porządnej rozprawy.


Recenzent w przewodzie, profesor Radosław Markowski, zauważył niejako na marginesie (jak gdyby nie było to kwestią kluczową), iż ten zestaw nie ma cech całości zespolonej jedną myślą przewodnią, syntezy – co jednak nie wpłynęło na konkluzję recenzji (oczywiście – pozytywną).


W wyraźnie życzliwej, jednak nie grzecznościowej recenzji prof. Krzysztof Gorlach zakwalifikował habilitanta jako „rzemieślnika” nauki (solidnego w swoim zakresie, jednak nie mistrza czy wirtuoza). Chyba nie przewidział, że mimo tego wyważonego uznania z jego strony, Maciej Górecki tak szybko poczuje się superrecenzentem całego środowiska.

Mamy więc Uczonego, który czuje się na siłach oceniać i dyskwalifikować nawet setkę starszych stopniem, stażem i dorobkiem, a nie potrafi przy własnym wystąpieniu o stopień naukowy określić, o co pyta, co twierdzi, uzasadnia lub weryfikuje.


Może więc tych 6 (a faktycznie raczej 5) artykułów oraz niewiele więcej pozostałych to teksty tak przełomowe, tak nowatorskie, że stawiają na baczność, rzucają na kolana? Nic nam nie wiadomo o jakimś wstrząsie sejsmicznym – ani u nas, ani Tam, w Wielkim Świecie.


Z recenzji w postępowaniu habilitacyjnym, dostosowanych do ministerialnych kryteriów parametrycznych, wynika jasno, że powodem do jego skoku w hierarchii naukowej jest anglojęzyczność (niemal wyłącznie) publikacji, miejsce publikacji (wszystko w bazie SCOPUS) i odpowiadające temu rekordy bibliometryczne. Oto dzisiejszy klucz do splendoru, wejściówka na Parnas.


Patrząc na to z punktu widzenia zarówno wymagań merytorycznych, ciągle jeszcze aktualnych, choć przesłoniętych przez fetysz tuzina wskaźników, jak i przez pryzmat wymagań ilościowych (w porównaniu ze standardem wymagań wobec innych habilitantów) trudno się oprzeć wrażeniu, iż ze względu na tę kolekcję tekstów anglojęzycznych w miejscach renomowanych w ocenie zastosowano taryfę ulgową.

Ktoś, kto w takich okolicznościach uzyskał stopień, powinien potem okazać raczej powściągliwość w ocenianiu innych, natomiast zabrać się do takiej pracy nad sobą, by wykazać czymś naprawdę znaczącym, iż jednak stać go na więcej. Ale taka refleksja nie przydarzyła się panu Góreckiemu. Dyplom dodał mu nie tyle skrzydeł, ile gazu w balonie.

Kolega ten nie zastanowił się, z minimum dystansu, czy rzeczywiście wyrósł na giganta, a w każdym razie na osobowy wzorzec Sevres naukowości. Ale też chyba nikt mu nie uprzytomnił, że rozmiar kołnierzyka lub kapelusza ma mniejszy niż myśli. Skoro więc M.G. wyraźnie żąda dla siebie szczególnego statusu, wyjątkowego traktowania, to podpowiadam mu rozwiązanie: przed nazwiskiem niech się wyróżnia informacją ścisłą: dr n.w. hab. (doktor na wyrost habilitowany).


10. Uboczne skutki turbokarier


Przypadek tego buńczucznego kolegi miarodajnie ukazuje, do jakiej demoralizacji prowadzi mechanizm formalizmem stymulowanych turbokarier. Byle szybciej, byle więcej, by pomachać kolegom z góry i z daleka. W poczuciu wyższości i wyjątkowości.


Nie chcę przez to powiedzieć, że w nowym, formalistycznym i skrajnie sparametryzowanym systemie oceny i awansu karierę robią wyłącznie miernoty. Bynajmniej, radzą sobie w nim także osoby wybitnie uzdolnione, choć można mieć wątpliwości, czy ich talenty nie są marnowane i ambicje poznawcze tłumione przez zaabsorbowanie narzuconym zbieractwem świadectw, śladów – zamiast skupienia na problemach, innowacjach, poszukiwaniach, często dojrzewających i owocujących w dłuższym czasie.


Do wcale nie ubocznych kosztów turbonauki w taśmociągu zaliczyć trzeba niewspółmierność tempa „zaliczania” kolejnych stopni aż po tytuł profesorski do procesu dojrzewania społecznego i zawodowego, kumulowania doświadczeń, nabywania niezbędnego dystansu, samokrytycyzmu.


W naukach humanistycznych i społecznych nie wystarczy być geniuszkiem (jak w matematyce, w szachach, w elektronice) ani nawet szybkochłonnym kujonkiem, aby tworzyć dzieła wartościowe, po których zostanie ślad trwalszy niż w sprawozdaniach z parametryzacji. Trzeba jeszcze coś przeżyć i przetrawić poza wiedzą z książek lub artykulików. A mówiąc dosadniej: niejeden (choć na szczęście nie każdy) młody talencik szybciej dostaje przedimek hab. niż opanuje reguły kultury współpracy i dyskusji, normy etyki zawodowej. Po tym „uszlachceniu” – jak mu się wydaje – już nie musi nadrobić tej zaległości. To widać, to słychać, to czuć. Przypadek Macieja Góreckiego jest bardzo charakterystyczny: ten kolega „naumiał się” swojej specjalności, ale do tej pory nie nauczył się elementarnej kultury obcowania (w tym: różnienia się i dyskutowania) z innymi.


11. Psychodrama Macieja G

.

Maniakalna zabawa Macieja G. w Małego Lustratora z Wielkimi Ambicjami i Widokami na Tron, w kandydata na komisarza-miotłę to ciekawy materiał dla psychoanalityka. Koloryt tej osobowości jest bodaj ciekawszy niż rozdwojenie Jekylla i Hyde’a czy Zespół Rycerza i Rozpustnika, Zespół Madonny i Ladacznicy.


Czy to żywioł fanatyka, inkwizytora z poczuciem misji (urojonej)? Czy agresywna kompensacja kompleksów? Czy też cwana taktyka autopromocji typowa dla asertywnych i cynicznych karierowiczów, przytomnie rozpoznających koniunkturę polityczną, ideologiczną - jako okazję dla siebie, by atakami na kogo trzeba zasłużyć w nagrodę na zajęcie ich miejsca? A może wszystko to po trochu – w wybuchowej mieszance?


W każdym razie widoczne jest, iż ten kolega ma problem z samym sobą. Nie tylko szuka sobie miejsca (a myśli, że już znalazł – to obsadzone przez innych - i trzeba je tylko zająć, a w tym celu ich „przegonić”), ale i jakiejś racji dla swego zaistnienia. Bo – sądząc po tym, ile czasu marnuje na opluwanie tego, czego nie zna lub nie rozumie (zamiast wykorzystać go choćby na gromadzenie następnych ukochanych punktów) – chyba mu nie wystarcza do szczęścia powszednia praca naukowa bez posmaku walki i przygody. Chyba go nudzi nauka, natomiast podnieca misja „lustracji naukowej” i widmo czystki pod sztandarem bibliometrii.

Swoim natrętnym, obsesyjnym skupieniem agresji na kilku osobach sam demonstruje otoczeniu chorobliwy głód wroga. Bez wroga i bez zwalczania go żyć nie może. I zwalcza - choćby kompensacyjnie, postami w FB. Co przypomina infantylne gusła – zaoczne unicestwianie czarownicy przez nakłuwanie igłą jej podobizny-laleczki.


Wróg najlepiej smakuje, gdy jest spersonikowany. W ostatnim czasie – jak wskazuje treść facebookowych seansów-performansów – ten wróg wcielił się w postać Mirosława Karwata (na zmianę z Tadeuszem Klementewiczem). Wygląda na to – sądząc po częstotliwości i intensywności seansów złości i szarpania nogawek złośliwościami – że ten Karwat stał się jakąś osobistą obsesją, jakby odbił mu narzeczoną albo bezkarnie przejechał rowerem ukochanego chomika.

Perwersja naszej interakcji polega na tym, że z każdym „zbliżeniem” Góreckiego do Karwata pogłębia się nasza zażyłość. Aktualnie Maciej Górecki mówi o mnie „pan Mirek” i zaocznie zwraca się do mnie „Panie Mirku”. Jeszcze dwa posty i przejdzie na Ty.


Ale poza Dyżurnym Demonem obiektem ataku staje się właściwie całe otoczenie, całe środowisko (już nie tylko politolodzy, bo „świat to za mało”, by strawestować Bonda), w którym zajmowanie pozycji tylko jednego z wielu uczestników okazuje się dlań nieznośnym upokorzeniem. Wyjątek czyni dla grupki „bibliometrycznych rewolucjonistów”, podobnie myślących i sojuszników w walce o „przegonienie tych równoległych”. O tej grupce z kolei wypowiada się z taką dumą i emfazą, jak gdyby to była jakaś armia.


Z upodobaniem używa liczby mnogiej, sugerując „jest nas wielu”. Ale to „My” raz po raz brzmi jak pluralis maiestatis. Lubi też powoływać się na siebie w trzeciej osobie. To dość znane objawy manii wielkości w różnych mutacjach.

Skąd u naukowca co najwyżej w połowie drogi i oby nie w zenicie (gdyby to bojówkarstwo i pieniactwo było szczytem jego kariery „naukowej”, to szczerze współczuję) tyle megalomanii i pychy, i ani śladu elementarnej skromności? Skromność cechuje – przeciwnie – tych, którzy znani są nie z liczby punktów i cytowań (jako poświadczeń erudycji i wypełniaczy publikacyjnej waty), nawet jeśli mają takie atuty, ale ze swoich idei, innowacji, inspiracji dla innych lub kontrowersji merytorycznych, jakie wzbudzają.

Skąd u człowieka, który habilitacją dopiero niedawno przekroczył formalny próg usamodzielnienia (nie mylmy tego z progiem psychicznej i społecznej dojrzałości, po takich popisach infantylizmu, szczeniactwa) tak mocne przekonanie, że posiadł mądrość wszelaką i teraz – jakby w odwecie za to, że inni go oceniali i przeżył chwile niepewności – czuje imperatyw oceniania, a najlepiej przekreślania wszystkich poza sobą?


Skąd u człowieka, który pyszni się swoim sukcesem (znaj proporcję, mociumpanie, sukcesikiem) tyle agresji wobec innych kolegów w zawodzie? Czyżby nie był aż tak pewny własnej wartości, jak chce zasugerować swoją arogancją? Czyżby bał się porównania na płaszczyźnie innej niż indeks Hirscha i suma punktów?


Skąd u jeszcze młodego specjalisty odtąd – dotąd, który dotychczas niczego innego i istotnego nie dokonał i nie pokazał światu poza swoim wąskim, monotonnym profilkiem (zachowania wyborcze – z całym szacunkiem dla specjalizacji, ale tylko wąskiej specjalizacji), takie roszczenie do oceniania wszystkiego i wszystkich – poza granicą swojej kompetencji? Odpowiedź: z bibliometryczno-punktowego upojenia.


Dr hab. Maciej G. jest zatrudniony w Katedrze Psychologii Osobowości UW. Kolegom z tego zespołu podpowiadam: Macie nie tylko oryginalnego współpracownika (Swoją drogą, to intrygujące, w czym jest potrzebny właśnie w tym zespole specjalista w zakresie systemów wyborczych i zachowań wyborczych?). Macie ciekawy przypadek do badań, na miejscu.

Ale problemy agresywnego pyszałka z własnym nieprzystosowaniem społecznym to nie nasze zmartwienie. Poważniejszą sprawą jest to, co ten kolega uosabia. A uosabia on nowożytną mutację hunwejbinizmu. Bojówkarskimi metodami forsuje autorytarny model „selekcji” w nauce i uniformizacji (Gleichschaltung) nauk humanistycznych i społecznych. I przy okazji – wyjątkowo niesmaczny wzorzec asertywności wściekłego karierowicza.

Z tej mąki chleba nie będzie. Polska politologia nie stanie się „światowa” w rezultacie rozróby w grajdołku.

2704 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page