Odpowiedź na polemikę Rektora Macieja Duszczyka
Szanowny Panie Rektorze,
Cieszy mnie akademicka – kulturalna i rzeczowa – forma polemiki z moim artykułem. Żałuję tylko, iż tym przykładem nie zaraża Pan kolegów z „Warszawskiej Bibliometrii”, współpracę z którymi tak sobie Pan chwali. Uważam jednak Pańską polemikę za chybioną – i ze swej strony muszę sprostować mylne wrażenia.
* Gdy wspomniałem o „królu kiełbasy”, to przecież odnosiło się to do kręgów spoza środowiska akademickiego, wyobrażających sobie zarządzanie nauką i szkolnictwem wyższym na podobieństwo korporacji, jakiegoś biznesu czy co najmniej zdyscyplinowanej administracji. A do nas wszystkich na uniwersytecie (i w tym sensie także do Pana) tylko o tyle, że nie musimy ulegać naciskowi takiej mentalności. Przy wszystkich różnicach zdań między nami.
* Nie jestem przeciwnikiem ani oceniania i rozliczania pracowników nauki z efektywności ich pracy, ani tzw. umiędzynarodowienia nauki; to byłoby absurdalne.
* Nauka jako taka z założenia jest uniwersalna, i już z tego powodu musi mieć i międzynarodowe kontakty, i międzynarodowe źródła inspiracji, i w miarę możliwości międzynarodowy zasięg tego, co powstało lokalnie. Nie mając na swoim koncie osiągnięć w zakresie promocji i autopromocji za granicą, daleki jestem od lekceważenia obecności i aktywności kolegów na forum międzynarodowym, ich włączania się w obieg regionalny lub globalny. Ale też nie o tym jest moja wypowiedź, lecz o tym, jak wypaczone jest rozumienie tej konieczności w optyce snobistyczno-kosmopolitycznej właśnie, skutkującej kompletnym wyobcowaniem z rodzimej tradycji i specyfiki, naiwnym i zakompleksionym uznawaniem a priori wyższości wszystkiego, co pochodzi z zewnątrz oraz pogardliwym stosunkiem do twórczości rodzimej, publikacji o zasięgu jedynie krajowym. Czym innym jest staranie o nadrabianie zaniedbań w propagowaniu naszych oryginalnych (a nie – wtórnych, imitacyjnych) poszukiwań, a czym innym wyśmiewanie takiego nastawienia (umiędzynarodowienie jako również „eksport”, a nie tylko „import”) z założeniem, że polskie jest nic nie warte. Nie zauważył Pan takich poglądów? Na pewno?
* Podobnie jest z kwestią kryteriów i narzędzi oceny. Nie powiedziałem nigdzie, że dotychczasowy mechanizm oceny i samooceny w nauce polskiej się sprawdza. Twierdzę zupełnie co innego: że nowe rozwiązania („parametryczne”) wcale nie przezwyciężają tych starych wynaturzeń (grzecznościowych recenzji, ornamentalnej sprawozdawczości, awansów naukowych na podstawie dokumentacji-mistyfikacji itd.). I przede wszystkim – o tym była mowa w mojej wypowiedzi – że stworzono i mechanizm, i taką atmosferę, taką mentalność wielu pracowników nauki, że to, co jest tylko jednym z narzędzi naszej pracy, stało się celem samym w sobie, a miernikiem pozornym, fałszywym. I podtrzymuję ten pogląd: nie tędy droga w eliminacji nijakości, jałowości, nagradzania pseudonauki.
* Zupełnie nie podzielam Pańskiej opinii, że jakoby „poziom autonomii badań w Polsce jest chyba największy w historii”. A na pytanie, na jakiej podstawie mówię o krępowaniu tej autonomii, odpowiadam konkretnie: Już sam fakt, że systematyka dyscyplin i subdyscyplin naukowych (oraz wynikający stad „przydział” badaczy do określonych kategorii oceny, awansów itd.) została zawłaszczona przez polityków, jest tego dowodem. Przez dziesięciolecia to Polska Akademia Nauk – reprezentacja uczonych, najbardziej kompetentnych w tej kwestii – określała zakres przedmiotowy i nazwy dyscyplin. W toku polskiej transformacji stało się to przedmiotem arbitralnych i woluntarystycznych manipulacji rządów (rozporządzenie min. Kudryckiej – istne pomieszanie z poplątaniem i widoczne zwierciadło lobbystycznych przetargów, teraz rozporządzenie min. Gowina, m.in. „ustawiające” naukę o polityce). Regulacje rządowo-resortowe w tej kwestii narzucono środowisku wbrew licznym przestrogom, protestom uzasadnionym merytorycznie, z widoczną intencją polityczną. Jak można w tej sytuacji twierdzić, że nie tylko nadal mamy autonomię, ale mamy jej jeszcze więcej?
* Nie zakładam, że Pańskie działania na rzecz reformy uczelni są motywowane tym samym co zamiar partii rządzącej – „wymiany elit”. Proszę jednak nie lekceważyć ostrzeżenia, iż skutek niektórych reformatorskich zmian może być zgodny z tym politycznym planem. Nie pierwszy to raz w historii działania intelektualistów, artystów lub uczonych są „wkomponowane” w strategie polityczne.
* Chyba niewiele osób potwierdzi Pańską opinię, że sprawozdawczość (plus planowanie i planowanie planowania) nie kradnie nam czasu na badanie, myślenie, a nawet zajmuje tylko „minuty”. Podobnie jak przekonanie, że mamy mnóstwo czasu na debaty, dyskusje, tylko z nich nie korzystamy. Inna sprawa, że istotnie krytycznie maleje frekwencja na konferencjach, sympozjach itp. (podobnie jak – paradoksalnie – topnieje czytelnictwo, także w naszym środowisku). Ale bardzo często jest tak, że sala świeci pustkami na „eventach” sztucznych z natury, bo będących elementem rocznicowej celebry, próbą uhonorowania gościa z zagranicy itd. Mam przyjemność uczestniczyć w regularnych kameralnych (20-30 osób), a z założenia nie tłumnych, konferencjach skupionych na określonym problemie (w odróżnieniu od „składanek” podobnie rozmytych jak prace zbiorowe – składanki) – i tu nie występuje deficyt chętnych. Ale przecież „rozmowa” w zdrowo funkcjonującej nauce ma miejsce nie tylko i nie przede wszystkim na konferencjach (które za sprawą systemu punktowego przeistoczyły się w większości w odpowiednik targów: przywieźć, przedstawić, zaliczyć). Miejscem takiej „rozmowy” są książki, czasopisma, formą rozmowy – debaty, dyskusje, wielkie spory wokół szkół naukowych, paradygmatów, polemiki. Gdzie to wszystko się podziało? Nie ma na to miejsca i czasu w powstałym mechanizmie wydawniczego taśmociągu i rozproszenia uwagi autorów.
* Stwierdzenia o myleniu przewagi zasobów finansowych, zaplecza logistycznego z „uniwersalnością” tak wyposażonej „produkcji naukowej”, a tym bardziej z jej rzekomą oczywistą jakością i wyższością nad naszą bieda-nauką także odnoszą się do snobistycznego myślenia, a nie do czego innego. Realizm nakazuje przyjąć do wiadomości, iż budżet Harvardu – większy niż budżet naukowy niejednego, nie tylko naszego państwa – rzutuje na widoczność, wszechobecność, siłę przebicia rezultatów pracy takiego ośrodka. I podobnie jest z zasięgiem, a w konsekwencji i z renomą wydawnictw, czasopism. Trudno mieć renomę będąc nieznanym, a trudno być znanym nie mając środków na reklamę, promocje i dystrybucję. Przecież to abecadło. Nasi politycy udają, że o tym nie wiedzą, ale w takim razie my, uczeni, nie udajmy, że im wierzymy. Lecz przede wszystkim nie wierzmy, że to, co nasze jest z góry gorsze, jeśli jest „niewidzialne” czy zmarginalizowane. Aby ten stan rzeczy zmienić, trzeba – zwłaszcza młodym polskim pracownikom nauki – wpajać poczucie wartości własnej, choć oczywiście z samokrytycznym dystansem i umiejętnością porównywania.
* Na koniec odnieśmy się do stylu działania dr hab. Macieja Góreckiego i grupy osób skupionej wokół niego pod nazwą „Warszawska Bibliometria”.
Po pierwsze, niestosowność – najdelikatniej mówiąc – tego stylu nie jest kwestią po prostu i tylko języka. To kwestia celu działań oraz zasad respektowanych lub naruszanych. Cel tej grupy osób został wyrażony jasno: „przegonić” tzw. naukę równoległą. Ta nauka równoległa to propagandowy wymysł, a sama nazwa jest zaprzeczeniem tezy, bo równolegle znaczy nie tyle osobno, ile „po innym torze”, gdzie jednak przedmiot lub kierunek jest ten sam lub zbliżony. Sposób działania tej grupki jest adekwatny do takiego celu. Każdy, kto zapoznał się z „wymianą opinii” w kręgu tej grupy, dobrze wie, iż jest to przykład grupy hejterskiej. Niewiele osób poważnie przyjmie Pańską opinię, iż jest to poważny i pożyteczny zespół analityczny. Natomiast wiele osób zastanowi się, co Pan robi w takim towarzystwie, nawet jeśli tylko „gościnnie”; zwłaszcza przy uwidocznionej w postach fraternizacji.
Po drugie, gdy zapewnia Pan o zamiarze porozmawiania z tym kolegą i zaapelowania o „zmianę języka”, nie brzmi to przekonywająco ani wiarygodnie. Na taką rozmowę czas był właściwy przed miesiącami i tygodniami, gdy rozpoczęła się i trwała kampania dyskredytacji przeciwników ich sposobu myślenia, metodami bynajmniej nie akademickimi. Włączanie się w tym czasie do „dyskursu” w kręgu osób ostentacyjnie łamiących reguły dyskusji naukowej i zagrzewających siebie nawzajem do ataków personalnych mogło mieć – niezależnie od Pańskich intencji – taką wymowę jak przyzwolenie, legitymizacja, jeśli nie zachęta. Dzisiejsza dobroduszna reakcja („porozmawiam, zwrócę uwagę”) brzmi bardziej jak osłona niż dezaprobata uwiarygodniona wyciągnięciem konsekwencji.
Myślę, że nasze dobro wspólne wymaga tego, aby takimi uwikłaniami w nieobliczalne zachowania kolegów nie narażał Pan na szwank własnego autorytetu – tak potrzebnego w czekających nas przekształceniach.
Z wyrazami szacunku
Mirosław Karwat
Comments